Tak naprawdę do Szwajcarii wybraliśmy się niejako „po drodze”. Mając trochę wolnego czasu, postanowiliśmy zwiedzić ten kraj oraz zobaczyć Eigerwand - ścianę, o której do tej pory tylko czytaliśmy. Wyjazd zaplanowaliśmy jako wspinaczkowo-turystyczny. Wystartowaliśmy w piątek po południu, ale etap podzielony był na dwa odcinki. Po drodze zatrzymaliśmy się u moich rodziców i po spędzeniu nocy, w sobotę o 5:30 rano wyruszyliśmy do Innertkirchen. Polski odcinek udało nam się dość sprawnie pokonać i wkrótce mknęliśmy już niemiecką autostradą. Mimo, że jechaliśmy dość szybko i zrobiliśmy po drodze tylko dwie przerwy, to jakoś pod koniec zaczęło mi się dłużyć. „Niemiecki” odcinek zakończyliśmy po krótkiej promowej przeprawie na trasie Meersburg- Konstanz, skąd dzieliło nas już tylko „kilka kroków” od granicy ze Szwajcarią.
Na granicy kupiliśmy winietkę - niestety bez względu na długość pobytu w Szwajcarii należy wykupić tzw. winietę roczną, co oznacza 40 SFR mniej w naszej kieszeni. Ale nic, przynajmniej byliśmy już w kraju docelowym. Tutaj już na dobre zaczęło się dłużyć, zwłaszcza, że zjechaliśmy niepotrzebnie z autostrady i kulaliśmy się po jakiejś drodze lokalnej. Na kilka kilometrów przed Innertkirchen osiągałem swój limes wytrzymałości, więc dosłownie resztkami sił dojechaliśmy na pole namiotowe. O godzinie 23:45 trudno było spodziewać się powitania ze strony gospodarza dlatego w miarę cicho i szybko wybraliśmy swój kawałek „podłogi”, która po chwili okryła się płaszczem naszego namiotu.
Rankiem dnia następnego pierwsze kroki skierowaliśmy w stronę domu właściciela campingu Grund, aby „zalegalizować” nasz kilkudniowy pobyt na obozowisku. Opłata 15€/os/dobę wydała się niemała zwłaszcza, że za każdy gram ciepłej wody trzeba było wrzucić extra „franola”. Ja nie narzekałem bo wcześniejsze „betlejemskie” klimaty przyzwyczaiły mnie do orzeźwiającego prysznica, ale … nie oszukujmy się, bowiem mycie ciała bądź brudnych garów w zimnej wodzie do przyjemności nie należy.
Pierwszy dzień w Innertkirchen upłynął pod znakiem pięknej słonecznej pogody i niezbyt wymagającej wycieczki w terenie. Wybraliśmy się do pobliskiego wąwozu Aarensschlucht, jednej z tutejszych atrakcji.
W kolejnym dniu wybraliśmy się do doliny Imsel.
Naszej wędrówce towarzyszyły przepiękne widoki na lodowiec oraz liczne strzeliste turnie, które cudownie kontrastowały z błękitem nieba. Wysokie góry stawały się coraz bliższe, w oddali widoczne były alpejskie szlaki prowadzące na szczyty lub w ich pobliże. Brak odpowiedniego ekwipunku oraz dość późna pora nie pozwoliły nam zagłębić się w wyższe partie a szkoda bo zarówno pogoda jak i widoki były tego dnia wymarzone!
Po dwóch dniach „lajtowych” wędrówek postanawiamy spędzić czas „w pionie”.
W tym celu udaliśmy się do pobliskiego rejonu Gerstenegg aby powspinać się na tarciowych płytach.
Pierwszy „pod nóż” poszedł sektor Azalee Beach. Dość łagodne wspinanko, w sam raz na rozgrzewkę. Pod ścianą był już też jeden zespół a po chwili pojawiły się kolejne dwa.
Faktycznie trzeba się przestawić ze wspinania w naszych rodzimych skałkach na prawie pozbawione chwytów i stopni wspinanie po niemalże idealnie gładkiej płycie. Faktem jest, że na tej płycie tarcie jest doskonałe!
A więc łoimy!
Drogi dobrze obite, przeważnie 1-3 wyciągowe, choć w pobliskim sektorze Foxie czy Crow znajdowały się drogi oferujące 6, 8 czy nawet 12 wyciągów.
Ze stanowiska było dobrze widać kompleks elektrowni wodnej.
Po zakończonej wspinaczce oczywiście zaspokajamy naszą ciekawość.
Sama dolina usiana jest bogatą infrastrukturą pozyskiwania energii elektrycznej z elektrowni wodnych. Również wspinacze mogą znaleźć tam dla siebie bogaty raj płytowego wspinania.
Będąc już dostatecznie rozgrzanymi, postanawiamy uderzyć na nieco poważniejszą drogę. Naszym celem stała się 5 wyciągowa Quarzriss. Trudności techniczne nie przedstawiały się szczególnie honornie, bo najtrudniejszy wyciąg został wyceniony na 5c +, niemniej w rzeczywistości wydał się on nieco trudniejszy.
Ponadto struktura skały nie miała już tak dobrego tarcia jak na Azalee Beach i czuć było miejscami lekkie uślizgi. Za to płytkie ryski i mikro stopnie dawały wystarczające oparcie. Wyciąg po wyciągu zdobywaliśmy wysokość. Trzeba było grzać do góry, bo za nami posuwał się szwajcarski zespół lokalsów. Dotarliśmy do ostatniego stanu przy którym tkwiła stalowa puszka szczytowa. Dość sprawnie boczną linią zjazdów ominęliśmy wspinaczy i szybko dotarliśmy na ziemię.
Na campie pojawia się dwójka anglojęzycznych łojantów. Ich namiot w porównaniu z naszym, to hangar samolotowy! W sumie może i racja. Jadąc samochodem, nie ma co się szczypać ze szturmowymi namiocikami i gnieść się. Mieli ze sobą nawet 20kg butlę z gazem propan-butan i wielopalnikową kuchnię polową. To się nazywa profesjonalne życie obozowe!
W kolejnym dniu, trekkingowa trasa do tzw. cudu natury Trift.
Nieco wyżej, już w drodze powrotnej widujemy od czasu do czasu mini ogródki wspinaczkowe, w tym typowe dla dzieci i początkujących wspinaczy. Robi to na nas dość duże wrażenie. Każda droga posiada tabliczkę z nazwą drogi oraz jest usiana mnóstwem spitów, takie lokalne „ogródki bez młotka".
Jego Wysokość Eiger!
Chęć zobaczenia tej ściany decyduje o wyborze spędzenia kolejnego dnia. Zwłaszcza, że pogoda zaczęła się nieco pogarszać. Stwierdzamy, że to będzie lepszy wybór. Zatem ruszamy do Grindelwald skąd udajemy się pieszo pod północną ścianę.
Widoki zaiste są przednie, choć napływające chmury co jakiś czas zakradają je tylko dla siebie. W oddali widać już ścianę. Teraz tylko znaleźć się bliżej. Za sobą zostawiamy dolinę i ruszamy do góry. Po drodze wyprzedza nas kolejka na Kleine Scheidegg.
Zza chmur od czasu do czasu pojawia się widok Eigeru. Jego kopuła szczytowa jest ośnieżona, ale w ścianie nie ma śniegu.
Mimo wszystko mnie jednak bardziej do gustu przypadł widok na Wetterhorn.
Podchodzimy coraz wyżej …
Północna ściana staje się już dość dobrze widoczna.
Na tabliczce nieopodal ściany, wrysowana jest droga pierwszych zdobywców.
Prawa połać ściany wygląda jeszcze mniej wkaszalnie …
Widok grani prowadzącej na szczyt. Ten widok od razu przypomina mi opowiadanie o dzielnych Polakach i akcji ratowniczej po Cortiego i Longhiego opisanej w Czterech Dniach Słońca Adama Skoczylasa.
Po dojściu do Eigergletscher , ukazuje nam się widok na Jungfrau.
Trzeba jednak przyznać, że pogoda na północnej ścianie Eigeru może zmieniać się z minuty na minutę. Dosłownie kilkanaście minut po zejściu ze ścieżki, północna ściana została spowita gęstą mgłą, powiało nieprzyjemnym chłodem i spadł deszcz. Te wszystkie zjawiska przebiegały tak szybko, że zlewały się niemal w jedną całość.
Widok był dla nas będących w bezpiecznym miejscu na ziemi niesamowity. Jednak dla tych co w ścianie …
Przycupnęliśmy na stacji kolejki na Jungfraujoh aby zjeść kanapki i nacieszyć oczy pięknymi widokami. Jednak z perspektywy czasu muszę przyznać, że zaiste groza tej ściany może powodować lęk przed próbą jej zdobycia. Lecz ściana Trolli w Norwegii wydała mi się dużo bardziej potężna. Wcale nie twierdzę, że jedna jest łatwiejsza od drugiej – są zupełnie od siebie odmienne. Na pewno trudności Eigeru, to dachówkowato ułożona skała, krucha z wielką dynamiką zmian warunków atmosferycznych. Troll, to niemal morze ściany, pionowej nierzadko przewieszonej. Jak mawiają, dla każdego coś miłego. Niemniej gdyby przyszło mi spróbować swych sił na jednej z nich – wybrałbym ścianę Trolli.
Po drodze spotkaliśmy przesympatyczną gromadę „ryjków” prowadzoną przez dwóch panów. Cała a gromadka była bardzo grzeczna i zdyscyplinowana.
Następnego dnia postanowiliśmy, że zrobimy nieco dłuższą i bardziej sytą drogę w rejonie … Postanowiliśmy spróbować wielowyciągowej drogi w sektorze Foxy.
Szpeimy się …
Odwrót …
Niestety pogoda nie wytrzymała. Z nieba lunęło z wiadro wody na metr kwadrat. Nie było innego wyjścia, zatrąbiliśmy na odwrót. Najbliżej było do stanowiska na pobliskiej drodze. Trzeba było tylko lekko podejść i przetrawersować. To „tylko” trwało niemal całą wieczność. Na gładkiej płycie zrobiło się nagle bardzo ślisko. Czuć było, że traci się kontakt z podłożem. Nie było czasu do stracenia. Kocimi ruchami udało mi się jakoś dotrzeć do stanu i wpiąć się. Zatem zjeżdżamy stąd! Deszcz nie przestawał padać, zrobiło się piekielnie zimno. Zjazdy nie były tak błyskawiczne jak by się wydawało. Mokre do ostatniego włókna liny, mokry bloker... Zjazd za zjazdem aż w końcu dotarliśmy do punktu startowego.
Akurat przestało padać. Nawet pan świstak wystawił swój pyszczek.
To był jedyny miły akcent tego dnia. Po chwili wygrzebał się spod kamienia jeszcze jeden, ale był bardziej strachliwy. Nie chcieliśmy im dłużej przeszkadzać, więc poszliśmy sobie. Co ciekawe – ścieżki turystyczne czy też nawet podejściowe pod ściany biegną nieopodal ich norek. Tutaj jednak zwycięża zdrowy rozsądek i nikt nie grodzi terenu, nie stawia barierek, strażnic, nie wysyła patroli. W końcu też nikt nie twierdzi, że wspinacze zadepczą góry łącznie ze zwierzętami. Jak widać wszyscy możemy żyć obok siebie, jeżeli tylko zwycięży zdrowo-rozsądkowe podejście…
Nie chciało nam się wracać na mokry camp, więc podjechaliśmy w stronę przełęczy Grimsel na mały rekonesans.
Mieliśmy już dość tej pogody, zimnych pryszniców i postanowiliśmy zmienić dolinę. Przed odjazdem zagaduję naszych sąsiadów z campu. Nie myliłem się - są z Anglii. Przyjechali troszkę załoić, słyszeli o niezłych ścianach w tym rejonie. Oczywiście mają gdzieś obite drogi. To chłopaki spod znaku TRAD. Troszkę ich wypytuję o wspinano w UK. Więc porozmawialiśmy sobie o kilku fajnych rejonach. Oni też są zszokowani szwajcarskimi cenami, może nawet bardziej niż my (?). Opowiadam im, że tutaj to nic w porównaniu chociażby z cenami panującymi na Sardynii. No, ale dało mi to troszkę do myślenia. Skoro łojanci z bądź co bądź zamożnego kraju byli aż tak zszokowani, to może by się tak następnym razem do UK wybrać?
Zamieniliśmy nasz dotychczasowy camp na bardzo urokliwie, zupełnie inne miejsce. Słońce, zupełny brak chmur, jakby inny świat.
Tutaj już tylko zwiedzamy. Przede wszystkim ogromne wodospady do których czasami prowadzą różne tunele drążone w skale. Widzimy mnóstwo B.A.S.E jumperów, którzy znaleźli swój raj skacząc z przeróżnych urwisk. W wyższych partiach klimat iście alpejski.
Teraz tylko trekking, ale i tak jest przyjemnie. Widoki są przecudne.
Jutro wyjeżdżamy, więc pstrykamy foty aby mieć co wspominać. Jest tutaj tyle miejsc do obejrzenia, że na samym trekkingu można by tutaj z miesiąc spędzić.
Może kiedyś wrócimy…
Tekst i zdjęcia:
Norbi